niedziela, 26 maja 2019

Ecce homo, taka trauma z dzieciństwa

Uwielbiam teatr. Pamiętam, 34 lata temu po raz pierwszy wystąpiłam na scenie, na czymś, co uznałam za scenę, w czymś, co uznałam za teatr, z tekstem, który zapadł we mnie najgłębiej jak można i został i wzrusza za każdym razem, kiedy go robię, a robię, jak to w slangu nauczycielskim zwykło się mawiać. To był hymn Kochanowskiego "Czego chcesz od nas, Panie" i parafialny konkurs poezji i prozy religijnej. Mówię teatr, bo ówczesny nasz proboszcz, poza wieloma innymi cechami, miał jakiś taki zmysł artystyczny i cały turniej odbył się w scenerii... no nie wiem jak ją ładnie określić... łąkowej. Mamy na wsi taką łąkę, a na niej brzozy, a za nimi grotę z figurą Matki Boskiej Fatimskiej, a za nią rzekę, rzeczkę raczej i wzgórze, pagórek raczej. 
Wiersz ten podsunął mi wtedy Janusz Legoń, zresztą od 34 lat mi coś podsuwa i to jest zawsze dobre. Przy odrobinie wysiłku i  minimum nakładów finansowych tę łąkę, łączkę raczej można zaczarować i zrobić z niej piękny plenerowy teatr. Ten turniej poetycki wtedy zorganizowany był wieczorem, nie darzyłam sympatią organizatora, ale pomysł, żeby poezja religijna wybrzmiała pod osłoną nocy i przy blasku księżyca (nie pamiętam księżyca, obstawiam w ślepo) był genialny, Po prostu genialny. Wygrałam ten konkurs i postanowiłam, że nigdy więcej nie stanę na scenie, ani na fatimskim podeście wśród kwiecia, ani na żadnej innej. Stres mnie zjadał, kawałek po kawałku, a moja najsurowsza pod słońcem - pod księżycem - mama zamiast dodać mi otuchy, karciła za wszystko, za włosy za mało religijne, za ręce za mało religijne, za barwę głosu za mało religijną, za wiersz za mało religijny, za sukienkę za mało religijną i za spojrzenie - w ogóle strasznie złe! Trochę skromności! Rok później stałam ponownie na scenie, tym razem profesjonalnej, w remizie strażackiej i płakałam razem z Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim nad losem Wita Stwosza - "Synku, niebo się chmurzy, zasłonię cię od burzy..." Lubię sobie popłakać, a przy tych słowach płaczę nawet dzisiaj, bo jest w nich coś nadzwyczajnie pięknego i dobrego, tak czuję, kiedy patrzę na burzowe dni w życiu Mikołaja czy Filipa. Wtedy miałam zaledwie 13 lat i o macierzyństwie wiedziałam tyle, że na pewno będę mamą i że to będzie sens mojego życia i będę nad kołyską swojemu synkowi powtarzać te słowa zamiast wieczornej modlitwy. Chyba wtedy przesadziłam z płaczem, bo akurat w dniu eliminacji był pogrzeb mojej babci i akurat z tamtej perspektywy, a nie w ogóle, to był dobry zbieg wydarzeń, ale nie zgarnęłam złota. Zgarnęła je Ania M., którą spotkałam podczas jakiejś szkolnej imprezy, a ona po 32 latach przy kawie mówi do mnie "Synku, niebo się chmurzy...." i tak dalej. Wzruszyłyśmy się obie, ja dodatkowo się zakłopotałam, bo kompletnie nie pamiętałam, czym mnie Ania na tamtym konkursie zmiażdżyła. Głupie słowo. Mówię je z sympatii do Anny M. i z podziwu wielkiego, bo robi dzisiaj rzeczy niesamowite i teraz to rzeczywiście miażdży. Przysięgłam sobie, że nigdy więcej nie stanę na scenie i że jak będę mamą, to będę usypiać synka tym Gałczyńskim i tyle, i że to koniec i mama moja musi się z tym drugim miejscem pogodzić. Rok później znalazłam sobie wiersz Norwida "Dwa męczeństwa". Piękny. W ogóle go nie rozumiałam, szłam w ślepo w cudze emocje. Nie poprosiłam o pomoc w interpretacji, bo nie. W ostatniej chwili z pomocą przyszedł Janusz Legoń, zapytałam o momenty, resztę sobie dopowiedziałam. Kompromitacja była na miarę wielkiego Norwida -  w ostatnich słowach, pięknych, najważniejszych miałam powiedzieć "ecce homo". Powiedziałam po swojemu, po pokracznemu. Jury taktownie ani drgnęło aż do werdyktu. Aż do werdyktu nie byłam też świadoma tej wpadki. Kiedy odebrałam srebro dostałam ekspresową lekcję wymowy łacińskiej od jakiegoś pana z brodą. O Boże, co za wstyd! Wolno nie znać wymowy łacińskiej, jak się ma 14 bodaj lat, ale jak się porywa na Norwida to wypada go publicznie przynajmniej nie ośmieszyć. Przysięgłam sobie wtedy, że już nigdy w życiu nie spojrzę nawet w stronę sceny, a po powrocie do domu opasłego Norwida wepchnęłam za "Cichy Don" Szołochowa i od tylu lat zawsze najpierw Szołochow, potem Norwid, a Norwid w drugim szeregu. Żyłam nadzieją, że z czasem rana się zagoi, a gdy nie będę patrzeć na narzędzie tortur to zagoi się dwa razy szybciej. Nadal się zagaja. Przestałam sobie potem głupio przysięgać. Po prostu przestałam wychodzić na scenę. Kocham ją, ale dzisiaj już zupełnie inaczej.

Dzisiaj jest dzień matki, podziękowałam chłopcom, że mogę być ich mamą, przytuliłam serdecznie, ucałowałam i dałam 5 zł na lody. I dodałam, że jak chcą to mogą mi zrobić jakąś małą, ale w żadnym razie nie materialną przyjemność. Filip jeszcze myśli, a Mikołaj odpalił potężne działo: "Wiesz, wybiorę się z tobą, mamo, na "Trojanki" do teatru w Cieszynie. Wydaje mi się, że to będzie świetny spektakl". Umarłam.   

Osiecka nie chce mi się znudzić - "Siedzę w Mławie", uwielbiam :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz