Zauważyłam,
że od jakiegoś czasu, miesiąca, może dwóch,
nie zabieram ze sobą do pracy cukrzycy Filipka. I to jest przełomowa zupełnie obserwacja,
kiedy odprawiam lekcję, a telefon ani drgnie. Wracam do domu i oczom moim
ukazuje się lekko naruszona kuchnia, w której synowie moi dopiero co smażyli
jajecznicę, a obok patelni błyszczą dwa cieniuteńkie, bieluteńkie, lekko
zakrwawione paski contour plus. „Jak tam
dzisiaj cukry?” – pytam niby od niechcenia, żeby nie zapytać czy wszystko
dobrze policzone, czy w ogóle policzone, no i co było do liczenia. Dowiaduję
się, że cukry idealne, że może nie jakoś idealnie policzone kalorie, ale jak się ma idealną intuicję, to na tzw. oko
można idealnie strzelać. Pytam, no to jakie te cukry i zaczyna się nerwowe
poszukiwanie glukometru (te paski koło patelni to chyba ze śniadania, dwa, bo
czasem się dziecko zagapi i wyjmuje pasek dla samego wyjęcia). Owszem, to
maleńkie urządzenie, ale jednak widoczne gołym okiem, więc zaczyna się
poszukiwanie. Sugeruję, żeby może syn mój zechciał sobie przypomnieć gdzie
ostatnio mierzył cukier, bo pewnie tam najłatwiej będzie odnaleźć sprzęt.
Sugestia zdaje się na nic – wystarczy spojrzeć w te dwunastoletnie oczy, żeby w
mig się zorientować, że czarna dziura w pamięci.
„Synku, jeśli to nie było w ubiegłym tygodniu, tylko dwie godziny temu,
to może jednak glukometr leży w promieniu trzech metrów”. Jest, znajduje
się nakłuwacz, leżał na parapecie za zdjęciem Mikołaja. Jak to sam nakłuwacz
tam leżał? A co może robić na parapecie sam nakłuwacz? Pytam samą siebie, bo
przecież poszukiwacz zaginionej arki w maksymalnym już poirytowaniu przekopuje
kosz z brudnymi ubraniami, bo może w dżinsach. Nie wtrącam się, bo temperatura
rośnie i za moment się woda cukrzycowa zagotuje. Jest, znalazł się, na dnie
szkolnego plecaka. Jak to na dnie plecaka skoro jest po osiemnastej? Dlaczego
nakłuwacz jest już poza plecakiem? Tajemnica nie jest wcale taką tajemnicą,
jakby się mogło wydawać. Po południu Filip zamierzał przed jajecznicą zmierzyć
cukier, ale rozproszył się telefonem kolegi, który nadziwić się nie mógł, że
taka ładna pogoda i że muszą udoskonalić coś tam, coś tam hulajnogowego, a że
telefon leżał na parapecie, to i nakłuwacz tam się znalazł, tyle, że nieco się
wsunął za zdjęcie, żeby nie spaść. Glukometr, można by sądzić, w obawie, żeby
nie spaść schował się z powrotem do szkolnego plecaka, ale nie, to dzielny glukometr,
żaden tam panikarz z byle powodu. On po prostu godnie tam leżał od wczesnych
godzin porannych, zbędny zupełnie przed obiadem i przez całe popołudnie. Wpadam
w szał (ale mój szał to nie taki szał typu wrzask wariatki, tylko metodyczne
nękanie dziecka i straszenie go najgorszymi konsekwencjami cukrzycowych
fajerwerków). Staram się, żeby moje było na wierzchu, więc nękanie przybiera na
sile. Na wierzchu jest Filipowe, zapewnia mnie, że nie jest jakimś burakiem, że
wsłuchuje się uważnie w swój organizm, że rozpoznaje doskonale wszelkie wahania
cukru, że zna chyba siebie bardzo dobrze i że od dziesięciu lat w kółko mierzy
i wie i czuje i nawet jak na oko podaje insę (insę!) to chyba wie, co robi, bo
przecież ma idealną intuicję i że chyba świetnie funkcjonuje i że nie zdaję
sobie sprawy, jak czasem trzeba szybko się teleportować na szkolną stołówkę, to
wracać po glukometr do sali byłoby buractwem i że mogłabym doceniać, jak
doskonale zapamiętuje wszystkie bolusy i kaloryczność posiłków, a jak nie
zapamiętuje to po prostu nie je, a poza wszystkim, to w szkole są obrzydliwe
ziemniaki i że jeśli od czasu do czasu zapomni zmierzy c cukier to świat się
jeszcze nie zsuwa w przepaść. A poza tym jak tylko mam ochotę, to się mogę
założyć, że cukier będzie teraz idealny, bo on czuje, że taki jest. I wtedy
budzi się we mnie bestia i w duchu sobie myślę, no to teraz zobaczymy, „oby przegrał, oby przegrał”. To
straszne, ale czasem, jak tak słucham tego przemądrzalca to mi się nóż otwiera
w kieszeni (oby nie przeczytał tego nikt z opieki społecznej). I mierzy cukier.
80mg%. Niech to szlag… No różne mam metody na ten stan swojego pogruchotanego
matczynego ducha. Głęboko oddycham tak, żeby chłopcy słyszeli w drugim pokoju,
albo zamykam się w łazience, napełniam wannę i zamieszkuję w niej tak ze dwie
godziny, albo idę na kuchenny balkon (w zimie nie chodzę) i gapię się na
przejeżdżające auta, bo taki mam jedynie wiejski, uroczy widok z kuchennego
balkonu, który w moim dzieciństwie był oazą spokoju i ciszy, a teraz jest jakby
w centrum Nowego Jorku. W każdym razie złość mi przemija, raz szybciej, raz wolniej,
ale przemija. Następnego dnia wszystko się pięknie układa od nowa, a przemądrzalec zostaje przemądrzalcem i takiego muszę go kochać.
P.S. Gdyby z
jakiegoś powodu zajrzała tutaj Pani nasza Docent kochana, to pozwolę sobie na
uwagę, że przemądrzalec bywa też niesłychanie posłusznym aniołkiem, co to
mierzy cukier siedemnaście razy dziennie. Rzadko, ale bywa.
Dzieci rosną i zaczynają mieć własne patenty na siebie. Tak, tak, ciężko to czasem przeskoczyć ;)
OdpowiedzUsuń