niedziela, 10 listopada 2019

10 listopada

Uwielbiam listopad. To jest taki miesiąc prawdy, kiedy nic w sztuczny sposób nie podkręca nastroju. Jest jak jest, po prostu. Daleko do Bożego Narodzenia, daleko do wszystkiego. Dni płyną w swoim tempie. Gdyby życie składało się tylko z listopadów, żylibyśmy dłużej,  bo wolniej. Normalnie o tej porze miesiąca jest już dwudziesty, dwudziesty drugi, a dzisiaj dopiero dziesiąty. 
Weszłam wieczorem do mamy na minutę, a ona do mnie, że nie ma skąd wziąć aż tylu krzeseł, że  jak się zmieścimy przy wigilijnym stole ... I jakoś mnie zaniepokoił ten niezgodny z moim maminy  kalendarz. U niej już święta za moment, a ja ciągle i ciągle snuję się powoli po dziesiątym listopada i jedenasty jeszcze daleko. Mamy te same motywacje - chcemy rządzić czasem. Ja za Boga nie chcę niczego przyspieszać i uważam, by go  nie roztrwonić, bo po epikurejsku  chcę się nażyć życiem, zanim skończę... zanim skończę dziesiątego listopada, a moja mama chce zaplanować święta, żeby zaklinać rzeczywistość, żeby mieć umowną gwarancję, że te święta będą, że ona będzie.
Patrzyłam dzisiaj na jej twarz, przyglądałam się jej inaczej niż zwykle, uważniej i odkryłam jej zmarszczki. Jakby powstały dzisiaj. Może dlatego, że ten dziesiąty listopada jest taki długi i te zmarszczki robiły się od rana do teraz. Dałabym głowę, że wczoraj moja mama miała inną zupełnie twarz. Niewiarygodnie wygrawerowane życie na twarzy, z dziesiątkami króciutkich historyjek i kilkoma jakby po dzirycie. Struchlałam cała od tego patrzenia, poczułam, że pomimo łapczywego życia, pomimo usilnego celebrowania banałów kalendarza, moja mama jest staruszką. A mama nie powinna nią być, mama to jest mama, a nie staruszka. Staruszki są cudze, a mama powinna być mamą. Moja definicja mamy powstała pewnie gdzieś w '92 i taka we mnie została do dzisiaj, a dzisiaj moją mamę odkryłam na nowo.Odkryłam bo dzieisiąty listopada jest taki długi i jest czas, żeby przyjrzeć się mamie uważnie. Moje przyglądanie się przerwał tata, pocieszny ze sportową laską przerwał tvp historię i przyszurał do kuchni uradowany moim widokiem. On się starzeje inaczej, nie przybywa mu zmarszczek, jakby było mniej do grawerowania. Chciał coś opowiedzieć, ale oparty o kuchenny kredens kłopotliwie się zawiesił nad pokracznymi głoskami, które nie chciały z niego wyjść, ani tym bardziej się posklejać w cokolwiek. Całe życie taka pogodna gaduła, taki gawędziarz kolorowy i udar. Patrzyłam to na mamę, to na tatę i pewnie, gdyby nie ten dziesiąty listopada opowiedziałabym im pokrótce "Boże Ciało", ale że dni listopadowe nie są od opowiadania czegokolwiek pokrótce, to wróciłam do planowania z mamą Bożego Narodzenia. Krzeseł wystarczy, zresztą można też zasiąść w fotelach, najważniejsze, żebyśmy byli. Potem planowałyśmy, kto upiecze ciasta i czy oszczędzanie prądu na święta ma sens, jak to tata ma w zwyczaju oszczędzać i nie zapalać światełek na choince. Chciałam, żeby mieli gwarancję, ja będę powolutku przekraczać próg kolejnego dnia, a oni niech mają gwarancję Pasterki - "Tylko musicie nas zawieźć do kościoła, bo jakby tak napadało śniegu i mróz by chwycił, to my z tatą już nie damy rady dojść, a wiesz jak tam koło przedszkola potrafi być ślisko" Wróciłam do chłopaków w nastroju cokolwiek podejrzanym, zapytali co u babci? "Nic. Planowałyśmy święta". Zaniepokojeni takim rozwojem spraw poukładali mi na nowo kalendarz: "Mamo, jakie święta? Przecież jeszcze do świąt jest strasznie daleko!"
No bo każdy ma swój kalendarz i swój zegar. One się nie synchronizują. Robią, co chcą. A ja robię, co mogę, żeby czas spowolnił, żeby nie mieć tej paskudnej życiowej zadyszki od poniedziałku do piątku, a  potem po południu w niedzielę, robię, co mogę, żeby żyć dokładniej i właśnie się zorientowałam, że poniedziałek był dawno temu, że Filip nosi siedmiodniowe wkłucie, że  pojutrze z kartki na lodówce było przedwczoraj. Pojutrze było przedwczoraj.

wtorek, 4 czerwca 2019

Przemądrzalec i tyle!


Zauważyłam, że od jakiegoś czasu, miesiąca, może dwóch,  nie zabieram ze sobą do pracy cukrzycy Filipka.  I to jest przełomowa zupełnie obserwacja, kiedy odprawiam lekcję, a telefon ani drgnie. Wracam do domu i oczom moim ukazuje się lekko naruszona kuchnia, w której synowie moi dopiero co smażyli jajecznicę, a obok patelni błyszczą dwa cieniuteńkie, bieluteńkie, lekko zakrwawione paski contour plus. „Jak tam dzisiaj cukry?” – pytam niby od niechcenia, żeby nie zapytać czy wszystko dobrze policzone, czy w ogóle policzone, no i co było do liczenia. Dowiaduję się, że cukry idealne, że może nie jakoś idealnie policzone kalorie, ale  jak się ma idealną intuicję, to na tzw. oko można idealnie strzelać. Pytam, no to jakie te cukry i zaczyna się nerwowe poszukiwanie glukometru (te paski koło patelni to chyba ze śniadania, dwa, bo czasem się dziecko zagapi i wyjmuje pasek dla samego wyjęcia). Owszem, to maleńkie urządzenie, ale jednak widoczne gołym okiem, więc zaczyna się poszukiwanie. Sugeruję, żeby może syn mój zechciał sobie przypomnieć gdzie ostatnio mierzył cukier, bo pewnie tam najłatwiej będzie odnaleźć sprzęt. Sugestia zdaje się na nic – wystarczy spojrzeć w te dwunastoletnie oczy, żeby w mig się zorientować, że czarna dziura w pamięci.
„Synku, jeśli to nie było w ubiegłym tygodniu, tylko dwie godziny temu, to może jednak glukometr leży w promieniu trzech metrów”. Jest, znajduje się nakłuwacz, leżał na parapecie za zdjęciem Mikołaja. Jak to sam nakłuwacz tam leżał? A co może robić na parapecie sam nakłuwacz? Pytam samą siebie, bo przecież poszukiwacz zaginionej arki w maksymalnym już poirytowaniu przekopuje kosz z brudnymi ubraniami, bo może w dżinsach. Nie wtrącam się, bo temperatura rośnie i za moment się woda cukrzycowa zagotuje. Jest, znalazł się, na dnie szkolnego plecaka. Jak to na dnie plecaka skoro jest po osiemnastej? Dlaczego nakłuwacz jest już poza plecakiem? Tajemnica nie jest wcale taką tajemnicą, jakby się mogło wydawać. Po południu Filip zamierzał przed jajecznicą zmierzyć cukier, ale rozproszył się telefonem kolegi, który nadziwić się nie mógł, że taka ładna pogoda i że muszą udoskonalić coś tam, coś tam hulajnogowego, a że telefon leżał na parapecie, to i nakłuwacz tam się znalazł, tyle, że nieco się wsunął za zdjęcie, żeby nie spaść. Glukometr, można by sądzić, w obawie, żeby nie spaść schował się z powrotem do szkolnego plecaka, ale nie, to dzielny glukometr, żaden tam panikarz z byle powodu. On po prostu godnie tam leżał od wczesnych godzin porannych, zbędny zupełnie przed obiadem i przez całe popołudnie. Wpadam w szał (ale mój szał to nie taki szał typu wrzask wariatki, tylko metodyczne nękanie dziecka i straszenie go najgorszymi konsekwencjami cukrzycowych fajerwerków). Staram się, żeby moje było na wierzchu, więc nękanie przybiera na sile. Na wierzchu jest Filipowe, zapewnia mnie, że nie jest jakimś burakiem, że wsłuchuje się uważnie w swój organizm, że rozpoznaje doskonale wszelkie wahania cukru, że zna chyba siebie bardzo dobrze i że od dziesięciu lat w kółko mierzy i wie i czuje i nawet jak na oko podaje insę (insę!) to chyba wie, co robi, bo przecież ma idealną intuicję i że chyba świetnie funkcjonuje i że nie zdaję sobie sprawy, jak czasem trzeba szybko się teleportować na szkolną stołówkę, to wracać po glukometr do sali byłoby buractwem i że mogłabym doceniać, jak doskonale zapamiętuje wszystkie bolusy i kaloryczność posiłków, a jak nie zapamiętuje to po prostu nie je, a poza wszystkim, to w szkole są obrzydliwe ziemniaki i że jeśli od czasu do czasu zapomni zmierzy c cukier to świat się jeszcze nie zsuwa w przepaść. A poza tym jak tylko mam ochotę, to się mogę założyć, że cukier będzie teraz idealny, bo on czuje, że taki jest. I wtedy budzi się we mnie bestia i w duchu sobie myślę, no to teraz zobaczymy, „oby przegrał, oby przegrał”. To straszne, ale czasem, jak tak słucham tego przemądrzalca to mi się nóż otwiera w kieszeni (oby nie przeczytał tego nikt z opieki społecznej). I mierzy cukier. 80mg%. Niech to szlag… No różne mam metody na ten stan swojego pogruchotanego matczynego ducha. Głęboko oddycham tak, żeby chłopcy słyszeli w drugim pokoju, albo zamykam się w łazience, napełniam wannę i zamieszkuję w niej tak ze dwie godziny, albo idę na kuchenny balkon (w zimie nie chodzę) i gapię się na przejeżdżające auta, bo taki mam jedynie wiejski, uroczy widok z kuchennego balkonu, który w moim dzieciństwie był oazą spokoju i ciszy, a teraz jest jakby w centrum Nowego Jorku. W każdym razie złość mi przemija, raz szybciej, raz wolniej, ale przemija. Następnego dnia wszystko się pięknie układa od nowa, a  przemądrzalec zostaje przemądrzalcem  i takiego muszę go kochać.

P.S. Gdyby z jakiegoś powodu zajrzała tutaj Pani nasza Docent kochana, to pozwolę sobie na uwagę, że przemądrzalec bywa też niesłychanie posłusznym aniołkiem, co to mierzy cukier siedemnaście razy dziennie. Rzadko, ale bywa.

niedziela, 26 maja 2019

Ecce homo, taka trauma z dzieciństwa

Uwielbiam teatr. Pamiętam, 34 lata temu po raz pierwszy wystąpiłam na scenie, na czymś, co uznałam za scenę, w czymś, co uznałam za teatr, z tekstem, który zapadł we mnie najgłębiej jak można i został i wzrusza za każdym razem, kiedy go robię, a robię, jak to w slangu nauczycielskim zwykło się mawiać. To był hymn Kochanowskiego "Czego chcesz od nas, Panie" i parafialny konkurs poezji i prozy religijnej. Mówię teatr, bo ówczesny nasz proboszcz, poza wieloma innymi cechami, miał jakiś taki zmysł artystyczny i cały turniej odbył się w scenerii... no nie wiem jak ją ładnie określić... łąkowej. Mamy na wsi taką łąkę, a na niej brzozy, a za nimi grotę z figurą Matki Boskiej Fatimskiej, a za nią rzekę, rzeczkę raczej i wzgórze, pagórek raczej. 
Wiersz ten podsunął mi wtedy Janusz Legoń, zresztą od 34 lat mi coś podsuwa i to jest zawsze dobre. Przy odrobinie wysiłku i  minimum nakładów finansowych tę łąkę, łączkę raczej można zaczarować i zrobić z niej piękny plenerowy teatr. Ten turniej poetycki wtedy zorganizowany był wieczorem, nie darzyłam sympatią organizatora, ale pomysł, żeby poezja religijna wybrzmiała pod osłoną nocy i przy blasku księżyca (nie pamiętam księżyca, obstawiam w ślepo) był genialny, Po prostu genialny. Wygrałam ten konkurs i postanowiłam, że nigdy więcej nie stanę na scenie, ani na fatimskim podeście wśród kwiecia, ani na żadnej innej. Stres mnie zjadał, kawałek po kawałku, a moja najsurowsza pod słońcem - pod księżycem - mama zamiast dodać mi otuchy, karciła za wszystko, za włosy za mało religijne, za ręce za mało religijne, za barwę głosu za mało religijną, za wiersz za mało religijny, za sukienkę za mało religijną i za spojrzenie - w ogóle strasznie złe! Trochę skromności! Rok później stałam ponownie na scenie, tym razem profesjonalnej, w remizie strażackiej i płakałam razem z Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim nad losem Wita Stwosza - "Synku, niebo się chmurzy, zasłonię cię od burzy..." Lubię sobie popłakać, a przy tych słowach płaczę nawet dzisiaj, bo jest w nich coś nadzwyczajnie pięknego i dobrego, tak czuję, kiedy patrzę na burzowe dni w życiu Mikołaja czy Filipa. Wtedy miałam zaledwie 13 lat i o macierzyństwie wiedziałam tyle, że na pewno będę mamą i że to będzie sens mojego życia i będę nad kołyską swojemu synkowi powtarzać te słowa zamiast wieczornej modlitwy. Chyba wtedy przesadziłam z płaczem, bo akurat w dniu eliminacji był pogrzeb mojej babci i akurat z tamtej perspektywy, a nie w ogóle, to był dobry zbieg wydarzeń, ale nie zgarnęłam złota. Zgarnęła je Ania M., którą spotkałam podczas jakiejś szkolnej imprezy, a ona po 32 latach przy kawie mówi do mnie "Synku, niebo się chmurzy...." i tak dalej. Wzruszyłyśmy się obie, ja dodatkowo się zakłopotałam, bo kompletnie nie pamiętałam, czym mnie Ania na tamtym konkursie zmiażdżyła. Głupie słowo. Mówię je z sympatii do Anny M. i z podziwu wielkiego, bo robi dzisiaj rzeczy niesamowite i teraz to rzeczywiście miażdży. Przysięgłam sobie, że nigdy więcej nie stanę na scenie i że jak będę mamą, to będę usypiać synka tym Gałczyńskim i tyle, i że to koniec i mama moja musi się z tym drugim miejscem pogodzić. Rok później znalazłam sobie wiersz Norwida "Dwa męczeństwa". Piękny. W ogóle go nie rozumiałam, szłam w ślepo w cudze emocje. Nie poprosiłam o pomoc w interpretacji, bo nie. W ostatniej chwili z pomocą przyszedł Janusz Legoń, zapytałam o momenty, resztę sobie dopowiedziałam. Kompromitacja była na miarę wielkiego Norwida -  w ostatnich słowach, pięknych, najważniejszych miałam powiedzieć "ecce homo". Powiedziałam po swojemu, po pokracznemu. Jury taktownie ani drgnęło aż do werdyktu. Aż do werdyktu nie byłam też świadoma tej wpadki. Kiedy odebrałam srebro dostałam ekspresową lekcję wymowy łacińskiej od jakiegoś pana z brodą. O Boże, co za wstyd! Wolno nie znać wymowy łacińskiej, jak się ma 14 bodaj lat, ale jak się porywa na Norwida to wypada go publicznie przynajmniej nie ośmieszyć. Przysięgłam sobie wtedy, że już nigdy w życiu nie spojrzę nawet w stronę sceny, a po powrocie do domu opasłego Norwida wepchnęłam za "Cichy Don" Szołochowa i od tylu lat zawsze najpierw Szołochow, potem Norwid, a Norwid w drugim szeregu. Żyłam nadzieją, że z czasem rana się zagoi, a gdy nie będę patrzeć na narzędzie tortur to zagoi się dwa razy szybciej. Nadal się zagaja. Przestałam sobie potem głupio przysięgać. Po prostu przestałam wychodzić na scenę. Kocham ją, ale dzisiaj już zupełnie inaczej.

Dzisiaj jest dzień matki, podziękowałam chłopcom, że mogę być ich mamą, przytuliłam serdecznie, ucałowałam i dałam 5 zł na lody. I dodałam, że jak chcą to mogą mi zrobić jakąś małą, ale w żadnym razie nie materialną przyjemność. Filip jeszcze myśli, a Mikołaj odpalił potężne działo: "Wiesz, wybiorę się z tobą, mamo, na "Trojanki" do teatru w Cieszynie. Wydaje mi się, że to będzie świetny spektakl". Umarłam.   

Osiecka nie chce mi się znudzić - "Siedzę w Mławie", uwielbiam :-)

piątek, 24 maja 2019

Jakbym co najmniej nie miał rąk!

Nie przepadam za grupami wsparcia, fanklubami, kręgami i kołami. Próbowałam się kilkakrotnie przekonać za czyjąś tam namową, nadal nie przepadam. Ale ponieważ nie wiem jak się wypisać z facebookowych kręgów, to od czasu do czasu czytam wpisy umacniające poczucie wspólnoty kogoś tam z kimś tam. Wczoraj uderzył mnie wpis, apel nawet, mamy dziesięcioletniego cukrzyka o ratunek. Przeczytałam, bo mam taki odruch reagowania na apel o ratunek. Mama nie mogla się nadziwić, że państwo odmawia jej przyznania opieki nad dzieckiem, tzn. przyznania świadczenia pielęgnacyjnego. Od dawna obserwuję, jak czasami dziecko z cukrzycą zamienia się w kalekę, niezdolną do samodzielnego funkcjonowania, naznaczoną i co najgorsze, oczekującą od społeczeństwa jakiejś szczególnej uwagi. Kiedy Filip zachorował miał dwa latka. Wtedy
oczekiwałam wsparcia. Ale dziesięciolatek musi być samodzielny. Musi umieć przygotować sobie prosty posiłek, musi umieć dodawać, odejmować, musi znać podstawy działania ułamków - to trzeba przy liczeniu insuliny znać. Mierzenie cukru tradycyjną metodą opanowuje do perfekcji sześciolatek, nowoczesna opanowuje się sama. Wymianę wkłucia, z naszej perspektywy najmniej przyjemną, robi się co trzy dni, więc nie jakoś okropnie często. Nie mam pojęcia po co miałabym siedzieć w domu? Dlaczego miałabym nie pracować? Przeraża mnie wizja wychowania człowieka, który cały czas liczy na czyjąś pomoc, cały czas uzależnia swoją codzienność od drugiej osoby, stoi w miejscu, niczego się nie uczy, bo we wszystkim wyręcza go mama? Za kilka dni Filip jedzie na dwudniową szkolną wycieczkę. "Mamo, po co ty ze mną jedziesz? To wstyd jechać z dzieckiem chorym na cukrzycę, jakbym co najmniej nie miał rąk! Mam dwanaście lat!" Dało mi to do myślenia. Po co ja z nim jadę? Jest zupełnie samodzielny i absolutnie świadomy wszystkiego, co się nazywa cukrzycą, to po co? "Filipku, zdarza ci się czasem wyrwać wkłucie, co zrobisz jak wyrwiesz? Nie umiesz sobie go wymienić, tego jednego jeszcze nie umiesz. Dlatego jadę!" Ten wykrzyknik był odpowiedzią na straszne poirytowanie Filipa, bo przecież nie jest kaleką. "To się dzisiaj nauczę, zresztą prawie umiem. Wielkie halo wymienić wkłucie". Obiecałam mu, że jadę z nim ostatni raz w życiu, bo zadeklarowałam już tak w szkole, że nigdy więcej go tak nie zawstydzę i nie wprawię w żenujące zakłopotanie, jakoby był niezdolny do samodzielności. W grupach wsparcia, kręgach, kołach tendencja jest zupełnie inna, nie wynoszę się, ale jest zupełnie inna. Inna w myśl tytułu niegdysiejszej ministerialnej publikacji a propos uczniów przewlekle chorych "ONE SĄ WŚRÓD NAS".  O zgrozo! Boję się wychować wołową dupę, roszczącą sobie dodatkowe przywileje, jakby cukrzyca była ku temu najmniejszym choćby powodem. I chyba w kwestii tego wychowania jest nieźle. Czasem obserwuję pod tym kątem dzieci i młodzież i rodziców tych dzieci i młodzieży i nadziwić się nie mogę, jak modne stało się użalanie nad sobą, nad swoim losem, nad dolegliwościami, nad bólem brzucha, palca, nad tym, że za dużo, że za męcząco, że ciężko, że niewygodnie, że ... Ciągle dziękuję Bogu za chorobę Filipa, wszystko dzięki niej jest paradoksalnie prostsze.

czwartek, 23 maja 2019

Kiedy synek ma cukrzycę, musisz płakać

Migrena jest towarzyszką mojego życia chyba od zawsze. Zawsze też dopowiadałam jej przyczyny w zależności od momentu w życiu. Kiedy mieszkałam w Katowicach winne były Katowice, kiedy wiał wiatr winny był wiatr, kiedy był upał winny był upał, kiedy za długo spałam winny był sen. I mogłabym tak pisać bez końca bo tych przyczyn było naprawdę mnóstwo, gdyby nie fakt, że ostatnimi czasy odpuściła. Odpuściła i zdarza mi sie nie pamiętać o jej istnieniu do tego stopnia, że nie noszę stale przy sobie  jedynego skutecznego leku, jakim jest cinie. Przez wiele lat miałam taki odruch zaglądania nawet na lekcji do torebki czy na pewno mam tabletkę na tak zwany wszelki
wypadek. Znajomy mój aptekarz od wielu lat reaguje na moje kilkusekundowe zawieszenie pod tytułem "co by tu jeszcze" pytaniem czy na pewno mam w domu cinie. Migrena czyni ze mnie trupa. Nie mogę się poruszyć, otwarcie oczu sprawia straszny dodatkowy ból, a każdy zapach, jaki tylko pojawi się w okolicy wywołuje wymioty. Migrena trwa trzy dni. I nie ma żadnej szansy, żeby sama z siebie przeszła, minęła, zelżała. Nie ma takiej ilości tabletek przeciwbólowych, które zdołałyby przynieść jakąkolwiek ulgę. Pomaga tylko cinie. Kiedy byłam w ciąży z Mikołajem migrena o tym nie wiedziała, dopadła mnie któregoś dnia i powaliła na podłogę, a potem zaraz do karetki pogotowia. Nie mogłam wziąć cinie,  ta świadomość sprawiła, że ból wydał mi się jakiś niewyobrażalny, jakiś ponad moje siły i możliwości. Próbowałam odwracać od niego uwagę okładami z amolu, zasnęłam z takim szczelnie dopasowanym okładem na czole, skóra piekła tak bardzo, że na chwilę stłumiła ból migrenowy. Wystarczyło, żeby zasnąć z wyczerpania. Obudziłam się z wypaloną na czole raną. Od czternastu lat życia Mikołaja noszę pomigrenową bliznę, która skutecznie nie pozwala mi zapomnieć, że coraz rzadziej, ale jednak wraca ta upiorna dolegliwość atrystokratek. Migrena nabiera zupełnie nowego znaczenia, kiedy ma się dziecko chore na cukrzycę. Nie wolno być trupem, nie wolno nie móc wstać, nie wolno wyć z bólu przez trzy dni.  Nie wolno się wyłączyć. Od cukrzycy nie bierze się wolnego, nie ma ani jednego dnia urlopu, nie można zastrajkować i powiedzieć "dość". Budzę się w środku nocy wiedziona przeczuciem mamy cukrzyka i nie mogę żadną mocą dojść do pokoju chłopców, żeby zmierzyć Filipowi cukier. Budzę z bezradności Janusza, który z tej mojej migrenowej bezradności ratuje mi życie od wielu lat. I ciągle ratuje życie Filipa. Hipoglikemia. Boże, co ja bym zrobiła bez Janusza? Nienawidzę migreny. Unikam sytuacji, które ją gwarantują. Na przykład kiedy chce mi się beczeć, muszę się rozbeczeć. Niezależnie od sytuacji. Muszę się rozbeczeć, bo w przeciwnym razie zwężenie naczyń
krwionośnych i koniec.  Dzisiaj mam migrenę.  Obudziłam sie o czwartej nad ranem i czułam totalny paraliż wszystkich kawałeczków mojego ciała. Czwarta nad ranem oznacza, że apteka będzie otwarta za cztery godziny, a ponieważ migreny mam coraz rzadziej nie mam przy sobie cinie. Boże, to koniec. Dobrze, że jest Janusz, dobrze, że nie ma już klas maturalnych, dobrze, że jedzie później, sama do apteki nigdy nie dojdę. Boże, dobrze, że chłopcy są tacy samodzielni. 8:01 Janusz przywozi mi cinie. Będę żyć. Chłopcy wrócili ze szkoły szczęśliwi, że uciekli przed deszczem, a właśnie lunęło na nowo. "Mamo, przeszła?" Przeszła, teraz trwa faza oddziaływania cinie, trudna, ale głowa przestała mnie boleć. Rozmyślam, skąd ta migrena, ani Katowice, ani wiatr, ani upał, ani za długi sen. To co? Rozmawiałam wczoraj wieczorem przez telefon, chciałam się rozpłakać, ale się nie rozpłakałam. Nigdy nie powstrzymuję płaczu, a wczoraj powstrzymałam, z całych sił walczyłam i  powstrzymałam. Jestem wyczerpana dniem, który spędziłam w łóżku. Nigdy nie powstrzymam już płaczu.

 Przeczytałam Nosowską, posłuchałam Nosowskiej Moja i Twoja nadzieja

czwartek, 2 maja 2019

W Chorzowie jest pięknie!


No więc zanim chłopcy skutecznie zmienią krajobraz naszej wsi, jeździmy na skateparki tu i tam. Częściej jednak tam, bo tam jest najlepszy. W Chorzowie.  Nie dość, że daleko to jeszcze słono trzeba za te atrakcje płacić, ale przyznam, że jest to cena za coś więcej niż tylko kawałek  dawnej hali targowej (po sąsiedzku zresztą z tą, która się przed kilkunastoma laty pod naporem śniegu zawaliła). Konsola, komputer, smartfon właściwie przestają zupełnie istnieć wobec możliwości spędzenia całego popołudnia na hulajnodze.
Kiedy można to jeszcze zrobić z kumplami to już zupełnie pachnie największym luksusem, Filip mówi prestiżem. Dla zdrowego dziecka taka dawka ruchu przy każdej nadarzającej się okazji jest ultra prestiżem, dla cukrzyka jest zbawieniem. Nie narzekam więc na te popołudnia spędzone w Chorzowie, bo wiadomo, wynajduję sobie rozmaite zajęcia, albo zwyczajnie mam czas cudowny pobyć sobie sama ze sobą. Chodzę więc do parku, jest za rogiem, albo podjeżdżam do Ikei i inspiruję się na to i owo, albo wstępuję do katedry w Katowicach, która kompletnie wbrew swej katedralnej naturze nie nastraja mnie modlitewnie, a wyłącznie wywołuje piękne wspomnienia z czasów studiów. Zresztą to jeden z tych kościołów, w których nie udało się zbudować żadnego klimatu.
Wchodzisz i tak długo szukasz Boga, że wychodzisz i szukasz Go gdzie indziej. Zawsze tam tak miałam. Czasami coś sobie czytam, „Wieszanie” J. M. Rymkiewicza, kilka dni temu w jakimś szperaniu wyszperałam. Znakomita rzecz okołokościuszkowska, studium szubienicy. Stracenie  Stanisława  Augusta  – czyn dziki i straszny – uczyniłby Polaków groźnym narodem królobójców, ale i narodem nowoczesnym… U nas Francji zrobić się nie dało…. Tak sobie rozmyślam w oczekiwaniu na zamknięcie skateparku, który chwalić Boga w weekendy zamykają o 20.00 (w tygodniu o 22.00!!!). Mam takie życiowe multiplaying  -  a niby jestem tylko w skateparku. Potem w drodze powrotnej, a zajmuje nam ona okrągłą godzinę wsłuchuję się w ten obcy zupełnie dla mnie język, który pociesznie zniekształcam, chcąc chociaż troszkę być skatetrendy, ale triki ponazywane są tak, że nie sposób  szpanować – tym trzeba po prostu żyć.
Wsłuchuję się w fascynujące opowieści o tym jak lewa noga idzie troszkę za bardzo do góry i szerszy dek rozwiązałby problem i łożysko szumi i obrót o 360 stopni to jest łatwizna i najpierw musisz pokonać tę rampę z prawej i że nie da się pić gazowanej wody, bo przy skoku można się porzygać. "I jeszcze jedno… poszło znowu wkłucie, bo przydarłem udem, ale to nic, prawda?" To nic. Doliczyć tego zmarnowanego Quick-Seta do kosztów wyjazdu? Nie doliczam. Doliczam do szczęścia i kosztów cudownego wyrównania cukrzycy…



środa, 1 maja 2019

O tym, czy dzieci naśladują swoich rodziców.

Przez czternaście lat Mikołajowych i dwanaście Filipowych zatruwa mnie myśl, że dzieci naśladują swoich rodziców, a moje nie naśladują. Nie wiem do końca z czego to wynika, może jestem za mało przekonywująca albo za mało godna, nie ma czego naśladować. Mam dość wysokie jak na zwykłą mamę o sobie mniemanie, coś powinno być we mnie inspirującego, myślę sobie i coraz bardziej się obawiam, że jednak może nie. Obserwuję moje siostry i znajduje wyjaśnienie - one mają córki, a ja mam synów. Tu jest Bogu ducha winny w tym głupim porzekadle pies pogrzebany. Myślę tak sobie, ale wtedy od razu sobie przypominam, że przecież, skoro dziewczyny biorą z matki, to chłopcy powinni z ojca, a chłopcy mają ojca, więc czemu nie biorą też nic z niego? W poprzedniej, spektakularnie utraconej wersji bloga (podjęłam profesjonalną próbę odzyskania postów) pisałam o pogrzebanych nadziejach na Mickiewicza, Słowackiego, na wielką historię II wojny światowej, na teatr, na prawosławie, na pisanie, na czytanie, na gotowanie... To strasznie smutne, że nie jesteśmy inspirujący dla swoich synów.... Nie piszę nawet o cechach osobowości, o pewnym stylu życia, bo gdyby to miało być miarą więzi rodzinnych to musiałabym się pogodzić z tym, że moje dzieci nie są moje. I to jest, z której strony by nie spojrzeć, smutne.
Dzisiaj od rana jakieś migawki z pochodów pierwszomajowych sprzed lat. Chłopcy zniesmaczeni, gdy opowiadam im jak maszerowałam ulicami Bielska z chorągiewką, nadziwić się nie mogą, że mi się chciało i po co. Zawsze wszystkiego mi się chciało. A im się nie chce. Przy okazji przypomniała mi się katastrofa w Czarnobylu, opisałam ją w pamiętniku, dzisiaj mam myśli w słoiku sprzed lat jak znalazł. Chciało mi się wtedy pisać, chce mi się teraz, a im się nie chce.
W poczuciu klęski zabrałam się za prasowanie, zawsze w niedzielę prasuję, ale przypomniało mi się, że to nie niedziela, skończyłam po godzinie. Chłopcy od rana byli poza domem, wpadali tylko coś zjeść. Spoceni i zziajani porywali cokolwiek wpadło im w zęby i relacjonowali mi swoje "progresy" na hulajnogach, jak zwykli do mnie mówić. Filip z doskonałymi od wielu dni cukrami tryumfuje, bo tu i tam coś sobie nadplanowego podje, a i tak skoki na hulajnodze robią za najlepszą insulinę. Nie widziałam ich całe popołudnie, piękna pogoda, nie muszę ich widzieć. Dobrze, że czasami pada deszcz, bo tylko wtedy nie trenują, ale za to snują plany, jak łatwe i piękne byłoby ich życie gdyby  mieli swój lokalny skatepark. Nie widziałam ich całe popołudnie. Wrócili pod wieczór, Filip niestety zaczepił "kierą" o dren i wyrwał wkłucie.
Ale okazało się, że to nic, bo może i wkłucie zmarnował zaledwie jednodniowe, ale za to dużo udało im się załatwić podczas tej niedzieli. Padłam przerażona,  bo miny ich zapowiadały coś, czego nie znam. Zawsze nam, mamo, powtarzałaś, że trzeba działać, a nie czekać aż ochota na działanie przejdzie, to napisaliśmy dzisiaj petycję do wójta z prośbą o budowę skateparku, ale wcześniej skonsultowaliśmy ją z zastępcą wójta, bo go spotkaliśmy i powiedział, że świetny pomysł, wiedzieliśmy, że to zastępca, bo to wujek Piotrka, ale skończył się tusz w  naszej drukarce to wydrukowaliśmy petycję u Piotrka, tylko, że co tam petycja, mówiliście, że w takich akcjach zbiera się podpisy, to chodziliśmy całą niedzielę (która przecież nie jest niedzielą) od domu do domu i zbieraliśmy podpisy i mamy już bardzo dużo i w zasadzie to mamy ogromne poparcie wśród mieszkańców, tak więc jeszcze wpadliśmy na pomysł, że poprosimy o pomoc ludzi ze Stowarzyszenia Przyjaciół M. i jedziemy do wójta. Zawieziesz nas? Najlepiej jutro? Bo dzisiaj to chyba wójt nie pracuje, bo jest 1 maja, to jutro, co? Bo chyba nie masz nic jutro do roboty, to o której pojedziemy? I Tak sobie myślę, że jednak chłopcy wzięli ze mnie dużo,  może nie Mickiewicz i nie Słowacki, ale niespokojny duch ten sam.Widząc moje rozwarte ze zdumienia usta i opadające powoli szczęki Janusza powiedzieli "chcemy się nażyć, ciągle nam to powtarzacie, że trzeba się życia nażyć to wzięliśmy sprawę w swoje ręce". 
Bo dzieci jednak zawsze naśladują swoich rodziców, fajnie, że to nie Mickiewicz tylko entuzjazm... Bardzo fajnie. Z entuzjazmu cukry są zawsze doskonałe, z Mickiewicza byłyby tylko mickiewiczowskie.

piątek, 26 kwietnia 2019

Dusza gadatliwa

Niefrasobliwość to moje drugie imię, a właściwie pierwsze, bo dwukrotnie już utraciłam wypielęgnowane, a zapisane myśli, a utraciłam, bo zapomniałam nie utracić. W największym skrócie rzecz ujmując. Piszę pamiętnik od 5 klasy szkoły podstawowej (całe życie mierzę czas klasami - swoimi i swoich uczniów, a teraz jeszcze swoich dzieci) i te zwykłe, wątpliwej jakości papieru zeszyty mają się mimo wszystko doskonale, a ultra nowoczesne blogi są i przestają być. Oczywiście, że może warto by wrócić do zeszytów i tam pisać i się nie zżymać na technologiczne pułapki, ale jak sobie poradzić z wrodzoną, ale dopiero w tym technologicznym świecie ujawnioną potrzebą publicznego obnażania się, od czasu do czasu? Śmieszy i irytuje mnie Wielki Brat, ale już zupełnie nie przeszkadza wywlekanie prywatnych bardziej lub mniej urodziwych historii. To się nazywa przewrotność natury? Mojej natury. Ale na szczęście Filip ma cukrzycę i to jest wspaniała wiadomość, wspaniała bo ona usprawiedliwia moją prywatną wielkobratowość, a na domiar mam takie poczucie, że jestem jakaś przez tą chorobę Filipa ważniejsza, możniejsza i powinnam pisać, bo to potrzebne, momentami odkrywcze, autoterapeutyczne, albo terapeutyczne po prostu, może komuś coś ułatwi, ble, ble, ble. No i tak właśnie uzasadniam sobie podejście nr 3, a poza tym do trzech razy sztuka, to żal z tej ludowej prawdy nie skorzystać, więc korzystam.
A! I jest jeszcze jedno uzasadnienie dla wywlekania. Kiedyś odmawiałam sobie wszelkimi siłami zjedzenia Bożej Krówki, ale że bardzo mi się jej chciało, to umówiłam się sama ze sobą, że jedna, ale za to na papierku z tej będzie wskazanie, które potraktuję bardzo poważnie i wezmę do siebie i jakoś przeżyję duchowo. Odpakowałam: "Milczenie jest mieczem w walce duchowej; nie dojdzie do świętości nigdy dusza gadatliwa" napisała złośliwie wprost do mnie św. Faustyna Kowalska. No złośliwa to uwaga, ale skoro nawet Boża Krówka wie, że jestem, to postanowiłam pisać na nowo.

P.S. A przy okazji sobie słucham. Kiedyś żyłam w takt tej muzyki... Loreena Mckennitt