niedziela, 31 maja 2020

Nie wstydź się!

Większość z nas krępuje obecność włączonej kamery. Pamiętam, zawsze kiedy na rodzinnych imprezach pojawiał się jakiś szalony brat albo zwariowana siostra z kamerą, wszyscy pozostali zaczynali bardzo dziwnie się zachowywać. Mój tata niemal na wszystkich rodzinnych filmach robi miny jakby był niespełna rozumu. Z chwilą włączenia kamery włącza się w nim jakaś gombrowiczowska  poza, która włącza z kolei słyszalne w każdym nagraniu jęki nas, jego dzieci "Tatuś, nie rób głupich min, zachowuj się normalnie". Mama zwykle zasłania twarz dłonią, jakby za żadne skarby nie chciała jej pokazać, choć pokazuje od z górą siedemdziesięciu lat całemu światu. Ale ten bzik rodziców można by zrzucić na karb wieku, jednak co zrobić z bzikiem wszystkich pozostałych? Kamera odkąd pamiętam psuła wiele rodzinnych spotkań i wywoływała w nas stres. Dzisiaj te filmy są tak wkurzające, że nagrywamy się coraz rzadziej, prawie wcale. Pół jeszcze biedy, kiedy robimy to znienacka, zza winkla, ale tak centralnie w oko kamery naturalnie mówić  nie potrafi nikt. Pamiętam, kilka lat temu, z dwa, trzy kiedy obejrzałam "Cichą noc" poczułam wreszcie coś na kształt ulgi, że ta kamera rujnuje imprezy nie tylko nam. Mam też taką obserwację, że większość z nas nie potrafi siebie oglądać na takich amatorskich filmach. Mamy tyle wobec siebie samych surowych ocen, wszystko jest nie takie i w ogóle brzydko i grubo i strasznie. Nie wiem do końca z czego wynika taka nasza swoista hipokryzja, że bez kamery jest ładnie, a na kamerze jest brzydko? Nie wiem, ale ekspozycja potem siebie na ekranie i możliwość oglądania siebie z boku jest doświadczeniem chyba niespecjalnie lubianym. Na ekranie wszystko jest bardziej widoczne, bardziej podkreślone, bardziej doświetlone, och.   Jesteśmy wobec siebie na ekranie niesłychani surowi. Piszę tak o kamerze, bo wdałam się dzisiaj w internetową dyskusję o lekcjach zdalnych z kamerą - z kamerą dla wszystkich - nauczyciela i uczniów. I rzecz byłaby niegodna uwagi, gdyby nie podzielone zdanie na ten temat właśnie. Ja stanęłam w obronie wszystkich tych, których oko kamery paraliżuje. 
Wielu ludzi nie umie do końca wyjaśnić dlaczego włączenie kamery ustawionej na twarz doprowadza do takiego poziomu stresu, że o ile można by jeszcze przez kilka sekund na siebie patrzeć, to już na pewno nie można niczego powiedzieć. Obserwuję uczniów i osoby dorosłe i tak sobie myślę, że nie wolno chyba od dzieciaków wymagać ultra szybko nabytej odwagi i dystansu do siebie, skoro my, dorośli, a więc odważni i zdystansowani do siebie boimy się kamery? Myślę, że z kamerą jest jak ze sceną - jedni wychodzą na scenę i tylko słychać plusk ich radosnych płetw w ich ulubionej, błękitnej wodzie, a inni kiedy tam wchodzą stają się topielcami w trzeciej sekundzie imprezy. Jedno tylko wiem na pewno: no i co z tego? Jedni lubią i umieją, inni nie lubią i nie umieją. Tak samo jest z brylowaniem przed kamerą. Tak samo jest teraz ze zdalnym nauczaniem z kamerą bądź bez niej. Wolno być skrępowanym, wolno się wstydzić. Mikołaj i Filip tęsknią za szkołą, zdalne nauczanie ich męczy, męczy ich brak ram, męczy ich swoboda, męczy ich obowiązek planowania sobie czasu według własnego uznania. Są uzależnieni od systemu w dobrym tego słowa znaczeniu i... Nie chcą włączać kamer. Pracują rzetelnie na tyle, na ile ich nastolatkowe natury pozwalają, bez obsesji dyscypliny, która zamienia dom w koszary. Ale nie włączają kamer, bo się wstydzą. Nie wiem do końca czego, są skrepowani, onieśmieleni, nie i koniec. Mikrofony nie mają takiej mocy rażenia, kamery paraliżują... Zastanawiam się, czy mają prawo się wstydzić? Nie są umysłowo upośledzeni, chodzą do normalnej, dobrej szkoły, mają przyjaciół, są otwarci i towarzyscy, ale... kamer nie włączają...  Mają prawo się wstydzić. Kiedy tak ja w jednym pokoju, Janusz w drugim chłopcy w trzecim to wiem na pewno, że każdy ma prawo coś lubić i czegoś nie lubić...
P.S. W dzieciństwie najczęściej słyszałam od mamy "Nie wstydź się" - to nie działa niestety jak "Nie obgryzaj paznokci".

wtorek, 5 maja 2020

Zegar mamy na własność

Izolacja domowa trwa w najlepsze i nic nie wskazuje na to, że ma iść ku innemu. Rozsiedliśmy się w domu i choć spodziewałam się buntu nastolatków, zapanował jakiś rajski czas. Gdyby nie strach przed śmiercią - a całą czwórką uwielbiamy żyć - to bylibyśmy szczęśliwi. Najbardziej na świecie uwielbiamy własny dom, nie potrzebujemy fajerwerków, kiedy wreszcie możemy się w nim umościć i poczuć jak niezwykle jest przytulny to nagle ta przytulność i to umoszczenie staje się fajerwerkiem samym w sobie. Nigdy jeszcze tak mocno nie odczułam spokoju i luksusu ślimaka - zrośnięcie z domem ma w sobie coś absolutnie pierwotnego i świętego zarazem. Nie brakuje nam też towarzystwa przyjaciół i rodzeństwa - rodziców mamy przy sobie. Nie brakuje, bo od zawsze ceniliśmy ich sobie bardzo, pielęgnowaliśmy relacje jak kwietną, piękną rabatkę, oddychaliśmy ich powietrzem i zadziałało to jak należy - kwiaty pięknie rosną, oszałamiająco pachną. Jesteśmy w kontakcie, nadal mamy siebie, piszemy, dzwonimy, śmiejemy się serdecznie i wysyłamy sobie głupie dowcipy o koronawirusie. Przecież nikt z nas nie odważyłby się lekceważyć zagrożenia, ale nie możemy nie żartować, bo całe życie żartujemy. To tylko fizyczna izolacja, ona niewiele znaczy, ona nie tylko nie uniemożliwia kontaktów,  ale wręcz  je wzmaga! Może właśnie dlatego, że przywróciły się właściwe proporcje w kontaktach z drugim człowiekiem. 
Uwielbiam z Filipem klękać na kanapie, kłaść łokcie na oparciu i rozmawiać o życiu oglądając ruch na przysklepowym parkingu. Nie wiedziałam, że tak się fajnie klęczy na tej kanapie i nie wiedziałam, że się nam to może nie nudzić. Wszyscy poza Januszem kochamy długo spać - odkryłam, jaki urok jest w subtelnym, pełnym czułości wybudzaniu chłopaków na śniadanie właściwie tak długo, jak tylko wszyscy (poza Januszem) mamy ochotę. To jest absolutnie cudowne. Uwielbiam w tym czasie maksymalne wyhamowanie, uwielbiam! 
Wszystko robimy w tempie natury, bez presji czegokolwiek. Odkąd mamy swoją rodzinę uprawiamy kapsizm. To nasza polityka wewnętrzna, nasza prywatna partia polityczna  i życiowa filozofia. Zawsze najbardziej kochaliśmy swoje mikro państwo, zawsze uwielbialiśmy wielogodzinne rozmowy, zawsze znajdowaliśmy czas na hobby, na chodzenie i wyjeżdżanie do teatrów, zawsze mieliśmy czas na czytanie książek. Nie mamy poczucia, że teraz dopiero żyjemy i nadrabiamy jakieś zaległości. Jedyne, co mamy teraz to zegar - zegar na własność. Godzina 10 rano może trwać tak długo jak się nam podoba. Północ potrafi nie wybijać przez trzy godziny. Wyjątkowe uczucie. Nie rozpaczamy bo coś utraciliśmy, zachwycamy się tym, co zyskaliśmy.


Problemem jedynym jest natomiast cukrzyca. Chłopcy każdą wolną chwilę spędzali na skateparku, cukrzyca to uwielbiała. Często Filip zostawiał pompę w domu, bo rampy doskonale robią za insulinę...  Tymczasem system się załamał... Załamał się podwójnie, bo cukrzyca nie tylko przestała widzieć skatepark, ale zaczęła widzieć lodówkę... Ponieważ wedle kapsistowskich doktryn zakupy robimy raz w tygodniu, to one bywają duże i  niestety dla chłopaków ponętne. Zwykle zanim doszli do kuchni skręcali w lewo do drzwi wyjściowych, a  teraz docierają do nich i z ochotą suną dalej wprost do jedzenia. Cukry nie są głupie i rosną... Insulina, bywa że leje się strumyczkiem, a dotąd zaledwie kapała... och... niechby otwarli skateparki, a pozamykali wszystko inne - świat pandemii byłby rajem...

niedziela, 9 lutego 2020

Wiejmy, synku!

Jeżeli stare poetyckie porzekadło, no bo na pewno nie ludowe, mówi, że oczy są zwierciadłem duszy, to mi w człowieku właściwie wystarczają zawsze tylko jego  oczy. Myślę, że oczy komunikują najwięcej. Spotkanie z oczyma drugiego człowieka to niesłychane, intymne wprost doświadczenie, spotkanie dusz... Ludzie, którzy umieją patrzeć, zaglądać do oczu, pomijać gałkę oczną i zaglądać dalej, wiedzą dużo, czasami bardzo dużo. Dużo znajdują... I często to wystarcza, ale to już temat na inny czas. Kilka dni temu stanął na mojej i Filipa drodze lekarz albo czarnoksiężnik, bo poza kruczoczarnymi włosami w niemodnym kształcie, niedzisiejszym chyba byłoby słuszniej powiedzieć, miał czarny głos i nie miał oczu. Skupiony na przedziwnym aparacie, który zdawał się przypominać wojenną radiostację wyglądał jak wojenny radiotelegrafista. Wszystko pasowało. Miał buty bez wątpienia przechowane w starej skrzyni po dziadku partyzancie i po nim też miał sweter. To nie był retro lekarz, to był chudy, wysoki kontakt z powstańczej Warszawy. Kiedy tak Filip siedział sobie na wyjątkowo nieokupacyjnym kocu (koc na kozetce to mimo wszystko jednak też kuriozum) oglądałam uważnie gabinet, który co rusz odkrywał przede mną swoje tajemnice. Przedziwnie porozmieszczane przedmioty tworzyły wnętrze  coraz bardziej dziwaczne. Porozstawiane stare, z grubego szkła brunatne butle i butelki przywiodły mi na myśl Brunona Schulza i chyba wolałam to okupacyjne skojarzenie, bo skojarzenie z Schulzem wypełniło mnie niepokojem.
Cóż może się znajdować w tych butelkach? Nie wiem dlaczego, być może dlatego, że poruszyłam się nerwowo na krześle i poczułam swoje perfumy - skojarzenie poszło samo - poison... W tych butelkach jest trucizna, a w butlach...też trucizna... Butelki stały dość daleko ode mnie i choć mądre stopy już się ustawiły w stronę drzwi, to mózg blokował jakikolwiek dynamiczny ruch w bądź co bądź gabinecie lekarskim. Wolałam Filipa z oczu nie spuszczać tym bardziej, że cynamonowy czarnoksiężnik nie miał oczu... Nie miał. Miał tylko takie szkliste kulki w zbyt głębokich oczodołach (widziałam je przez ułamek sekundy przy pospiesznym "dzień dobry")  i albo miał tę świadomość i spuszczał te kulki w stronę podłogi niczym pełna kompleksów pensjonarka (w kontekście moich skojarzeń ta pensjonarka będzie w sam raz) albo tak robił, bo knuł coś czarnego w swojej czarnej głowie. Raz po raz coś mówiłam usiłując za wszelką cenę te kulki podnieść, unieść z podłogi, on jednak zgarbiony, właściwie jakby złamany w pół zwieszał się głęboko nad powstającym pomiędzy jego szeroko rozstawionymi stopami trójkątem. Stopy miał na szczęście obute. Rozmyślał, szukał w jakichś niesłychanie odległych zakamarkach głowy prostych rozwiązań Filipowego problemu, ale że szukał równocześnie w trójkącie podłogi pomiędzy stopami, to zdawało mi się, że on nie trafiał do swojej głowy, tylko do tajemnych hieroglifów może wyrytych w drewnianej, starej podłodze, nie wiem. Radiostacja cały czas nadawała niezrozumiałe zupełnie dla mnie komunikaty, ale kiedy czarnoksiężnik na chwilę nieznacznie się prostował, komunikaty te bez trudu odczytywał i ciągle te, jak sądziłam nowiny z frontu wschodniego zapisywał. Zorientowałam się też, że poddaję się tej  sytuacji, siedzę pochylona do przodu i spoglądam w podłogę i już nie wiem czy dlatego, że Schulz, czy dlatego, że front wschodni. Szukałam od z górą czterdziestu minut oczu czarnoksiężnika.
Wiedziałam, że kiedy spojrzę mu w oczy to rozszyfruję to i owo i będę wiedziała, czy alianci są  tuż tuż czy  lepiej wiać, bo w lodówce ukryty jest zasuszony nietoperz, a pyłek uzyskany z jego noska... uzdrowi Filipa.... Ale człowiek nie miał oczu. Wiedząc, że ważą się nasze losy, zwłaszcza waży się los mojego dziecka, a Bóg jeden wie jakie zaklęcia zostały już za formułą wyczytaną z podłogi wypowiedziane, postanowiłam pokonać telegrafistę bronią ostatnią, zmieniłam tembr głosu, przybliżyłam się do radiostacji i udając porozumienie rżnęłam kretynkę zasypując go pytaniami typu "Naaaprawdęęę? No co Pan powie?" Nie zadziałało. Kiedy zbliżył się punkt kulminacyjny tego wieczoru, szczyt mogłabym powiedzieć tych męsko-damskich igraszek na oczach dziecka rodzonego mojego, na wszelki wypadek sprawdziłam czy mam w torebce telefon i czy bez trudu wybiorę 112 nie patrząc na klawiaturę. W lodówce musiało być więcej nietoperzy, a kto wie czy i nie żab i śliny kruka. Aż strach pomyśleć co się kryło za jej niepozornymi drzwiczkami, bo oto Filip usłyszał, że uzdrowiony zostanie różwnież - wszak to nie była istota tej wizyty - z cukrzycy. "Może się uda całkiem wyeliminować insulinę". Pomyślałam "wiejmy, synku!". Kiedy znaleźliśmy się za drzwiami gabinetu, ale nadal w cynamonowej poczekalni nabrałam odwagi - ulica była już na wyciągnięcie ręki - i właśnie ta ręka, moja ręka powędrowała w jego stronę na pożegnanie. Albo nie zna tego zwyczaju, może nietoperze tego nie potrzebują, a i za okupacji etykieta też przezcież nie była priorytetowa, albo dłonie miał umoczone w tajemnej jakiejś miksturze i ani myślał mnie naznaczać już poza czarną komnatą (mikstura mogła być na wagę złota). Wyszliśmy na ciemną ulicę. Filip mówi, że jakoś źle się czuje. A cukier ma doskonały... "Zła data urodzenia..." Zacytowałam czarnoksiężnika... W duchu sobie zacytowałam, bo dziecko gotowe pomyśleć, że matka oszalała...
P.S. Umówiłam kolejną wizytę na za tydzień. Tak trzeba, podobno czarów nie wolno przerywać, bo dużo złego przyniosą przerwane. Umówiłam, bo bałam się nie umówić. Nigdy więcej tam nie pójdę. Pieniądze odżałujemy... A jest co odżałowywać...

piątek, 3 stycznia 2020

Święta w polskiej ambasadzie!


Właśnie wstał Filip z charakterystycznie kręcącym się na tę okoliczność nadgarstkiem tak, jak nikomu się nie kręci i wiadomym dla mnie było, że idzie sobie zmierzyć cukier. Idzie, bo przyszedł do salonu i uprzedzając moje ewentualne pytanie o samopoczucie poruszał sobie właśnie tym nadgarstkiem na wysokości mniej więcej szyi, co oznacza w jego cukrzycowym miganiu poziom w okolicach 60 mg%. Spojrzałam na zegar, 1:30 w nocy. Lubię pisać w nocy bo jest cichutko. Odkąd mieszkamy w Nowym Jorku to cichutko jest tylko nocą, rzeczywiście cukier na cudnie niskim poziomie, po dwutygodniowym sarmackim prawie Bożym Narodzeniu, zobaczyć cukier 60 to jakby na nowo pierwszą gwiazdkę zobaczyć, choć to raczej słabe porównanie, bo mi jakoś ta gwiazdka w rodzinie się nie przyjęła i zasiadamy do wigilijnego stołu kiedy jesteśmy gotowi. Mi się to nie zbiega niestety w jedno. Mojej mamie też się nigdy nie zbiegało, nie ma więc na starcie świątecznej spiny. Mama jedynie nerwowo reaguje na bijące w kościele dzwony, że "teraz powinno się zaczynać, a tu jak zwykle po czasie". To "jak zwykle" jest kąśliwe, ale nie ma tego wieczoru żadnej mocy sprawczej. Siedzimy za to do północy. Odkąd mamy Kornelię, mamy to znaczy mamy taką i w dodatku mamy na Wigilii to śpiewamy kolędy chyba wszystkie, jakie kiedykolwiek powstały. Chłopcy tego dotąd nie lubili, a w tym roku dali się unieść. Przenosimy się wtedy od stołu do fotelowo-kanapowo- podłogowego kręgu, pijemy Martini i śpiewamy. Nie wiem czy wypada pisać o tym Martini, ale ja sobie nie wyobrażam czyichkolwiek urodzin bez Martini, zatem tyle w temacie. Gościliśmy w tym roku na święta przyjaciela Kornelii, czarującego Wiktora, zwanego przeze mnie Wikusiem i on dodatkowo nam te święta w najlepszym znaczeniu napompował. No bo była okazja - zawaliłam tylko z tą pierwszą gwiazdką - pokazać chłopakowi rozmach naszej polsko-katolickiej tradycji. Nie pominęłam niczego ku zdumieniu nawet moich rodziców - zdumienie Janusza i mojej siostry graniczyło z zakłopotaniem. Chłopcy i moje siostrzenice w mig pojęli, że to taki sztandar, który unoszę wysoko ponad kontynenty ku chwale ojczyzny i religii ojców naszych Amen. I chyba coś jest na rzeczy, że kiedy człowiek zasiada po raz pierwszy przy polskim świątecznym stole to powinien dostać tę Polskę pięknie opakowaną i niech pęka z zazdrości jak my mamy fajnie. Zapytałam więc Wiktora, zwanego przeze mnie Wikusiem jak to u nich, jakie mają piękne tradycje, jakie potrawy, jakie modlitwy, jakie kolędy, troszkę się zapędziłam, bo mój angielski mówiony jako tako, ale słuchany musiałam ciągle podkręcać ciepłym, betlejemskim uśmiechem, co by chłopakowi nie odebrać przyjemności opowiadania. Ciągle robiłam takie infantylne "oooooo", przechylając głowę to w stronę Janusza, to siostry i teraz nie wiem czy to Martini czy suahili raz po raz wplatany w te opowieści rozczulił mnie bez reszty. Rozczulił mnie zwłaszcza wątek, że w domu Wikusia jest taki sam zwyczaj jak w moim, że całą rodziną siadamy w kręgu, śpiewamy i na przemian opowiadamy o wigiliach z dzieciństwa i różnych historiach z Dzieciątkiem w tle. Żeby była jasność u mnie w domu nie ma takiej tradycji, ale moje zamiłowanie do teatralizacji rzeczywistości i przestrzeni kazało mi ją naprędce stworzyć i szczerze mówiąc, wyszło nie głupio. Chłopcy dali się ponieść atmosferze, od pierwszych chwil wiedzieli, że musimy być pięknie dostojni jako ta ambasada kultury polskiej i Mikołaj przeczytał fragmenty Pisma Świętego tak, jakby od tego czytania zależeć miał los pokoju na świecie. Wzruszyli się moi kochani Rodzice staruszkowie, wzruszyła się moja siostra, wzruszył się Wikuś i wszyscy tacy wzruszeni zasiedliśmy do kolacji. Wszystko było  deliszys i eksylent, czy było czy nie było nie ma to najmniejszego znaczenia, bo chłopak może nie znał zwyczaju z siankiem pod obrusem i do głowy mu nie przyszło, że tyle można znać pięknych kolęd, ale wiedział doskonale, że trzeba zachwalać wysiłki pani domu, czyli moje i po każdym kęsie coś jej miłego powiedzieć. Dobrze, że wieczór był taki krótki, bo w programie było jeszcze czytanie "Chłopów" Reymonta, rzecz jasna fragmentów wigilijnych (które skądinąd uwielbiam), ale ponieważ nad życie kocham Filipa i Mikołaja to nie chciałam im tego wieczoru zamienić w jakiś koszmar, bo u nich ciągle obcowanie w klasyką polskiej literatury jawi się jako koszmar. To minie. To minie. Tradycja o bezwzględnej konieczności skosztowania choćby, ale wszystkich potraw oczarowała Wikusia  pomimo tego, że Filip, odkąd przeszedł na wegetarianizm szkalował to rybne wigilijne barbarzyństwo. I pomimo Filipa i pomimo Wikusia przeżyliśmy cudowne jeszcze jedno Boże Narodzenie. Pomimo Filipa, bo raczył się tylko barszczem, dwanaście razy barszczem (bo uwielbia, a chciał mieć święta takie jak uwielbia) i pomimo Wiktora, bo muszę jednak podszkolić angielski (okazało się, że ja tylko muszę...)  Cukrzyca Filipka niestety nie wiedziała, że mamy takie uroczyste święta i że wypada też się pięknie zaprezentować. Dała popis. Wegetarianizm troszkę może ratuje morski świat, ale niestety domaga się innych ofiar...