niedziela, 10 listopada 2019

10 listopada

Uwielbiam listopad. To jest taki miesiąc prawdy, kiedy nic w sztuczny sposób nie podkręca nastroju. Jest jak jest, po prostu. Daleko do Bożego Narodzenia, daleko do wszystkiego. Dni płyną w swoim tempie. Gdyby życie składało się tylko z listopadów, żylibyśmy dłużej,  bo wolniej. Normalnie o tej porze miesiąca jest już dwudziesty, dwudziesty drugi, a dzisiaj dopiero dziesiąty. 
Weszłam wieczorem do mamy na minutę, a ona do mnie, że nie ma skąd wziąć aż tylu krzeseł, że  jak się zmieścimy przy wigilijnym stole ... I jakoś mnie zaniepokoił ten niezgodny z moim maminy  kalendarz. U niej już święta za moment, a ja ciągle i ciągle snuję się powoli po dziesiątym listopada i jedenasty jeszcze daleko. Mamy te same motywacje - chcemy rządzić czasem. Ja za Boga nie chcę niczego przyspieszać i uważam, by go  nie roztrwonić, bo po epikurejsku  chcę się nażyć życiem, zanim skończę... zanim skończę dziesiątego listopada, a moja mama chce zaplanować święta, żeby zaklinać rzeczywistość, żeby mieć umowną gwarancję, że te święta będą, że ona będzie.
Patrzyłam dzisiaj na jej twarz, przyglądałam się jej inaczej niż zwykle, uważniej i odkryłam jej zmarszczki. Jakby powstały dzisiaj. Może dlatego, że ten dziesiąty listopada jest taki długi i te zmarszczki robiły się od rana do teraz. Dałabym głowę, że wczoraj moja mama miała inną zupełnie twarz. Niewiarygodnie wygrawerowane życie na twarzy, z dziesiątkami króciutkich historyjek i kilkoma jakby po dzirycie. Struchlałam cała od tego patrzenia, poczułam, że pomimo łapczywego życia, pomimo usilnego celebrowania banałów kalendarza, moja mama jest staruszką. A mama nie powinna nią być, mama to jest mama, a nie staruszka. Staruszki są cudze, a mama powinna być mamą. Moja definicja mamy powstała pewnie gdzieś w '92 i taka we mnie została do dzisiaj, a dzisiaj moją mamę odkryłam na nowo.Odkryłam bo dzieisiąty listopada jest taki długi i jest czas, żeby przyjrzeć się mamie uważnie. Moje przyglądanie się przerwał tata, pocieszny ze sportową laską przerwał tvp historię i przyszurał do kuchni uradowany moim widokiem. On się starzeje inaczej, nie przybywa mu zmarszczek, jakby było mniej do grawerowania. Chciał coś opowiedzieć, ale oparty o kuchenny kredens kłopotliwie się zawiesił nad pokracznymi głoskami, które nie chciały z niego wyjść, ani tym bardziej się posklejać w cokolwiek. Całe życie taka pogodna gaduła, taki gawędziarz kolorowy i udar. Patrzyłam to na mamę, to na tatę i pewnie, gdyby nie ten dziesiąty listopada opowiedziałabym im pokrótce "Boże Ciało", ale że dni listopadowe nie są od opowiadania czegokolwiek pokrótce, to wróciłam do planowania z mamą Bożego Narodzenia. Krzeseł wystarczy, zresztą można też zasiąść w fotelach, najważniejsze, żebyśmy byli. Potem planowałyśmy, kto upiecze ciasta i czy oszczędzanie prądu na święta ma sens, jak to tata ma w zwyczaju oszczędzać i nie zapalać światełek na choince. Chciałam, żeby mieli gwarancję, ja będę powolutku przekraczać próg kolejnego dnia, a oni niech mają gwarancję Pasterki - "Tylko musicie nas zawieźć do kościoła, bo jakby tak napadało śniegu i mróz by chwycił, to my z tatą już nie damy rady dojść, a wiesz jak tam koło przedszkola potrafi być ślisko" Wróciłam do chłopaków w nastroju cokolwiek podejrzanym, zapytali co u babci? "Nic. Planowałyśmy święta". Zaniepokojeni takim rozwojem spraw poukładali mi na nowo kalendarz: "Mamo, jakie święta? Przecież jeszcze do świąt jest strasznie daleko!"
No bo każdy ma swój kalendarz i swój zegar. One się nie synchronizują. Robią, co chcą. A ja robię, co mogę, żeby czas spowolnił, żeby nie mieć tej paskudnej życiowej zadyszki od poniedziałku do piątku, a  potem po południu w niedzielę, robię, co mogę, żeby żyć dokładniej i właśnie się zorientowałam, że poniedziałek był dawno temu, że Filip nosi siedmiodniowe wkłucie, że  pojutrze z kartki na lodówce było przedwczoraj. Pojutrze było przedwczoraj.