piątek, 3 stycznia 2020

Święta w polskiej ambasadzie!


Właśnie wstał Filip z charakterystycznie kręcącym się na tę okoliczność nadgarstkiem tak, jak nikomu się nie kręci i wiadomym dla mnie było, że idzie sobie zmierzyć cukier. Idzie, bo przyszedł do salonu i uprzedzając moje ewentualne pytanie o samopoczucie poruszał sobie właśnie tym nadgarstkiem na wysokości mniej więcej szyi, co oznacza w jego cukrzycowym miganiu poziom w okolicach 60 mg%. Spojrzałam na zegar, 1:30 w nocy. Lubię pisać w nocy bo jest cichutko. Odkąd mieszkamy w Nowym Jorku to cichutko jest tylko nocą, rzeczywiście cukier na cudnie niskim poziomie, po dwutygodniowym sarmackim prawie Bożym Narodzeniu, zobaczyć cukier 60 to jakby na nowo pierwszą gwiazdkę zobaczyć, choć to raczej słabe porównanie, bo mi jakoś ta gwiazdka w rodzinie się nie przyjęła i zasiadamy do wigilijnego stołu kiedy jesteśmy gotowi. Mi się to nie zbiega niestety w jedno. Mojej mamie też się nigdy nie zbiegało, nie ma więc na starcie świątecznej spiny. Mama jedynie nerwowo reaguje na bijące w kościele dzwony, że "teraz powinno się zaczynać, a tu jak zwykle po czasie". To "jak zwykle" jest kąśliwe, ale nie ma tego wieczoru żadnej mocy sprawczej. Siedzimy za to do północy. Odkąd mamy Kornelię, mamy to znaczy mamy taką i w dodatku mamy na Wigilii to śpiewamy kolędy chyba wszystkie, jakie kiedykolwiek powstały. Chłopcy tego dotąd nie lubili, a w tym roku dali się unieść. Przenosimy się wtedy od stołu do fotelowo-kanapowo- podłogowego kręgu, pijemy Martini i śpiewamy. Nie wiem czy wypada pisać o tym Martini, ale ja sobie nie wyobrażam czyichkolwiek urodzin bez Martini, zatem tyle w temacie. Gościliśmy w tym roku na święta przyjaciela Kornelii, czarującego Wiktora, zwanego przeze mnie Wikusiem i on dodatkowo nam te święta w najlepszym znaczeniu napompował. No bo była okazja - zawaliłam tylko z tą pierwszą gwiazdką - pokazać chłopakowi rozmach naszej polsko-katolickiej tradycji. Nie pominęłam niczego ku zdumieniu nawet moich rodziców - zdumienie Janusza i mojej siostry graniczyło z zakłopotaniem. Chłopcy i moje siostrzenice w mig pojęli, że to taki sztandar, który unoszę wysoko ponad kontynenty ku chwale ojczyzny i religii ojców naszych Amen. I chyba coś jest na rzeczy, że kiedy człowiek zasiada po raz pierwszy przy polskim świątecznym stole to powinien dostać tę Polskę pięknie opakowaną i niech pęka z zazdrości jak my mamy fajnie. Zapytałam więc Wiktora, zwanego przeze mnie Wikusiem jak to u nich, jakie mają piękne tradycje, jakie potrawy, jakie modlitwy, jakie kolędy, troszkę się zapędziłam, bo mój angielski mówiony jako tako, ale słuchany musiałam ciągle podkręcać ciepłym, betlejemskim uśmiechem, co by chłopakowi nie odebrać przyjemności opowiadania. Ciągle robiłam takie infantylne "oooooo", przechylając głowę to w stronę Janusza, to siostry i teraz nie wiem czy to Martini czy suahili raz po raz wplatany w te opowieści rozczulił mnie bez reszty. Rozczulił mnie zwłaszcza wątek, że w domu Wikusia jest taki sam zwyczaj jak w moim, że całą rodziną siadamy w kręgu, śpiewamy i na przemian opowiadamy o wigiliach z dzieciństwa i różnych historiach z Dzieciątkiem w tle. Żeby była jasność u mnie w domu nie ma takiej tradycji, ale moje zamiłowanie do teatralizacji rzeczywistości i przestrzeni kazało mi ją naprędce stworzyć i szczerze mówiąc, wyszło nie głupio. Chłopcy dali się ponieść atmosferze, od pierwszych chwil wiedzieli, że musimy być pięknie dostojni jako ta ambasada kultury polskiej i Mikołaj przeczytał fragmenty Pisma Świętego tak, jakby od tego czytania zależeć miał los pokoju na świecie. Wzruszyli się moi kochani Rodzice staruszkowie, wzruszyła się moja siostra, wzruszył się Wikuś i wszyscy tacy wzruszeni zasiedliśmy do kolacji. Wszystko było  deliszys i eksylent, czy było czy nie było nie ma to najmniejszego znaczenia, bo chłopak może nie znał zwyczaju z siankiem pod obrusem i do głowy mu nie przyszło, że tyle można znać pięknych kolęd, ale wiedział doskonale, że trzeba zachwalać wysiłki pani domu, czyli moje i po każdym kęsie coś jej miłego powiedzieć. Dobrze, że wieczór był taki krótki, bo w programie było jeszcze czytanie "Chłopów" Reymonta, rzecz jasna fragmentów wigilijnych (które skądinąd uwielbiam), ale ponieważ nad życie kocham Filipa i Mikołaja to nie chciałam im tego wieczoru zamienić w jakiś koszmar, bo u nich ciągle obcowanie w klasyką polskiej literatury jawi się jako koszmar. To minie. To minie. Tradycja o bezwzględnej konieczności skosztowania choćby, ale wszystkich potraw oczarowała Wikusia  pomimo tego, że Filip, odkąd przeszedł na wegetarianizm szkalował to rybne wigilijne barbarzyństwo. I pomimo Filipa i pomimo Wikusia przeżyliśmy cudowne jeszcze jedno Boże Narodzenie. Pomimo Filipa, bo raczył się tylko barszczem, dwanaście razy barszczem (bo uwielbia, a chciał mieć święta takie jak uwielbia) i pomimo Wiktora, bo muszę jednak podszkolić angielski (okazało się, że ja tylko muszę...)  Cukrzyca Filipka niestety nie wiedziała, że mamy takie uroczyste święta i że wypada też się pięknie zaprezentować. Dała popis. Wegetarianizm troszkę może ratuje morski świat, ale niestety domaga się innych ofiar...