wtorek, 4 czerwca 2019

Przemądrzalec i tyle!


Zauważyłam, że od jakiegoś czasu, miesiąca, może dwóch,  nie zabieram ze sobą do pracy cukrzycy Filipka.  I to jest przełomowa zupełnie obserwacja, kiedy odprawiam lekcję, a telefon ani drgnie. Wracam do domu i oczom moim ukazuje się lekko naruszona kuchnia, w której synowie moi dopiero co smażyli jajecznicę, a obok patelni błyszczą dwa cieniuteńkie, bieluteńkie, lekko zakrwawione paski contour plus. „Jak tam dzisiaj cukry?” – pytam niby od niechcenia, żeby nie zapytać czy wszystko dobrze policzone, czy w ogóle policzone, no i co było do liczenia. Dowiaduję się, że cukry idealne, że może nie jakoś idealnie policzone kalorie, ale  jak się ma idealną intuicję, to na tzw. oko można idealnie strzelać. Pytam, no to jakie te cukry i zaczyna się nerwowe poszukiwanie glukometru (te paski koło patelni to chyba ze śniadania, dwa, bo czasem się dziecko zagapi i wyjmuje pasek dla samego wyjęcia). Owszem, to maleńkie urządzenie, ale jednak widoczne gołym okiem, więc zaczyna się poszukiwanie. Sugeruję, żeby może syn mój zechciał sobie przypomnieć gdzie ostatnio mierzył cukier, bo pewnie tam najłatwiej będzie odnaleźć sprzęt. Sugestia zdaje się na nic – wystarczy spojrzeć w te dwunastoletnie oczy, żeby w mig się zorientować, że czarna dziura w pamięci.
„Synku, jeśli to nie było w ubiegłym tygodniu, tylko dwie godziny temu, to może jednak glukometr leży w promieniu trzech metrów”. Jest, znajduje się nakłuwacz, leżał na parapecie za zdjęciem Mikołaja. Jak to sam nakłuwacz tam leżał? A co może robić na parapecie sam nakłuwacz? Pytam samą siebie, bo przecież poszukiwacz zaginionej arki w maksymalnym już poirytowaniu przekopuje kosz z brudnymi ubraniami, bo może w dżinsach. Nie wtrącam się, bo temperatura rośnie i za moment się woda cukrzycowa zagotuje. Jest, znalazł się, na dnie szkolnego plecaka. Jak to na dnie plecaka skoro jest po osiemnastej? Dlaczego nakłuwacz jest już poza plecakiem? Tajemnica nie jest wcale taką tajemnicą, jakby się mogło wydawać. Po południu Filip zamierzał przed jajecznicą zmierzyć cukier, ale rozproszył się telefonem kolegi, który nadziwić się nie mógł, że taka ładna pogoda i że muszą udoskonalić coś tam, coś tam hulajnogowego, a że telefon leżał na parapecie, to i nakłuwacz tam się znalazł, tyle, że nieco się wsunął za zdjęcie, żeby nie spaść. Glukometr, można by sądzić, w obawie, żeby nie spaść schował się z powrotem do szkolnego plecaka, ale nie, to dzielny glukometr, żaden tam panikarz z byle powodu. On po prostu godnie tam leżał od wczesnych godzin porannych, zbędny zupełnie przed obiadem i przez całe popołudnie. Wpadam w szał (ale mój szał to nie taki szał typu wrzask wariatki, tylko metodyczne nękanie dziecka i straszenie go najgorszymi konsekwencjami cukrzycowych fajerwerków). Staram się, żeby moje było na wierzchu, więc nękanie przybiera na sile. Na wierzchu jest Filipowe, zapewnia mnie, że nie jest jakimś burakiem, że wsłuchuje się uważnie w swój organizm, że rozpoznaje doskonale wszelkie wahania cukru, że zna chyba siebie bardzo dobrze i że od dziesięciu lat w kółko mierzy i wie i czuje i nawet jak na oko podaje insę (insę!) to chyba wie, co robi, bo przecież ma idealną intuicję i że chyba świetnie funkcjonuje i że nie zdaję sobie sprawy, jak czasem trzeba szybko się teleportować na szkolną stołówkę, to wracać po glukometr do sali byłoby buractwem i że mogłabym doceniać, jak doskonale zapamiętuje wszystkie bolusy i kaloryczność posiłków, a jak nie zapamiętuje to po prostu nie je, a poza wszystkim, to w szkole są obrzydliwe ziemniaki i że jeśli od czasu do czasu zapomni zmierzy c cukier to świat się jeszcze nie zsuwa w przepaść. A poza tym jak tylko mam ochotę, to się mogę założyć, że cukier będzie teraz idealny, bo on czuje, że taki jest. I wtedy budzi się we mnie bestia i w duchu sobie myślę, no to teraz zobaczymy, „oby przegrał, oby przegrał”. To straszne, ale czasem, jak tak słucham tego przemądrzalca to mi się nóż otwiera w kieszeni (oby nie przeczytał tego nikt z opieki społecznej). I mierzy cukier. 80mg%. Niech to szlag… No różne mam metody na ten stan swojego pogruchotanego matczynego ducha. Głęboko oddycham tak, żeby chłopcy słyszeli w drugim pokoju, albo zamykam się w łazience, napełniam wannę i zamieszkuję w niej tak ze dwie godziny, albo idę na kuchenny balkon (w zimie nie chodzę) i gapię się na przejeżdżające auta, bo taki mam jedynie wiejski, uroczy widok z kuchennego balkonu, który w moim dzieciństwie był oazą spokoju i ciszy, a teraz jest jakby w centrum Nowego Jorku. W każdym razie złość mi przemija, raz szybciej, raz wolniej, ale przemija. Następnego dnia wszystko się pięknie układa od nowa, a  przemądrzalec zostaje przemądrzalcem  i takiego muszę go kochać.

P.S. Gdyby z jakiegoś powodu zajrzała tutaj Pani nasza Docent kochana, to pozwolę sobie na uwagę, że przemądrzalec bywa też niesłychanie posłusznym aniołkiem, co to mierzy cukier siedemnaście razy dziennie. Rzadko, ale bywa.