niedziela, 9 lutego 2020

Wiejmy, synku!

Jeżeli stare poetyckie porzekadło, no bo na pewno nie ludowe, mówi, że oczy są zwierciadłem duszy, to mi w człowieku właściwie wystarczają zawsze tylko jego  oczy. Myślę, że oczy komunikują najwięcej. Spotkanie z oczyma drugiego człowieka to niesłychane, intymne wprost doświadczenie, spotkanie dusz... Ludzie, którzy umieją patrzeć, zaglądać do oczu, pomijać gałkę oczną i zaglądać dalej, wiedzą dużo, czasami bardzo dużo. Dużo znajdują... I często to wystarcza, ale to już temat na inny czas. Kilka dni temu stanął na mojej i Filipa drodze lekarz albo czarnoksiężnik, bo poza kruczoczarnymi włosami w niemodnym kształcie, niedzisiejszym chyba byłoby słuszniej powiedzieć, miał czarny głos i nie miał oczu. Skupiony na przedziwnym aparacie, który zdawał się przypominać wojenną radiostację wyglądał jak wojenny radiotelegrafista. Wszystko pasowało. Miał buty bez wątpienia przechowane w starej skrzyni po dziadku partyzancie i po nim też miał sweter. To nie był retro lekarz, to był chudy, wysoki kontakt z powstańczej Warszawy. Kiedy tak Filip siedział sobie na wyjątkowo nieokupacyjnym kocu (koc na kozetce to mimo wszystko jednak też kuriozum) oglądałam uważnie gabinet, który co rusz odkrywał przede mną swoje tajemnice. Przedziwnie porozmieszczane przedmioty tworzyły wnętrze  coraz bardziej dziwaczne. Porozstawiane stare, z grubego szkła brunatne butle i butelki przywiodły mi na myśl Brunona Schulza i chyba wolałam to okupacyjne skojarzenie, bo skojarzenie z Schulzem wypełniło mnie niepokojem.
Cóż może się znajdować w tych butelkach? Nie wiem dlaczego, być może dlatego, że poruszyłam się nerwowo na krześle i poczułam swoje perfumy - skojarzenie poszło samo - poison... W tych butelkach jest trucizna, a w butlach...też trucizna... Butelki stały dość daleko ode mnie i choć mądre stopy już się ustawiły w stronę drzwi, to mózg blokował jakikolwiek dynamiczny ruch w bądź co bądź gabinecie lekarskim. Wolałam Filipa z oczu nie spuszczać tym bardziej, że cynamonowy czarnoksiężnik nie miał oczu... Nie miał. Miał tylko takie szkliste kulki w zbyt głębokich oczodołach (widziałam je przez ułamek sekundy przy pospiesznym "dzień dobry")  i albo miał tę świadomość i spuszczał te kulki w stronę podłogi niczym pełna kompleksów pensjonarka (w kontekście moich skojarzeń ta pensjonarka będzie w sam raz) albo tak robił, bo knuł coś czarnego w swojej czarnej głowie. Raz po raz coś mówiłam usiłując za wszelką cenę te kulki podnieść, unieść z podłogi, on jednak zgarbiony, właściwie jakby złamany w pół zwieszał się głęboko nad powstającym pomiędzy jego szeroko rozstawionymi stopami trójkątem. Stopy miał na szczęście obute. Rozmyślał, szukał w jakichś niesłychanie odległych zakamarkach głowy prostych rozwiązań Filipowego problemu, ale że szukał równocześnie w trójkącie podłogi pomiędzy stopami, to zdawało mi się, że on nie trafiał do swojej głowy, tylko do tajemnych hieroglifów może wyrytych w drewnianej, starej podłodze, nie wiem. Radiostacja cały czas nadawała niezrozumiałe zupełnie dla mnie komunikaty, ale kiedy czarnoksiężnik na chwilę nieznacznie się prostował, komunikaty te bez trudu odczytywał i ciągle te, jak sądziłam nowiny z frontu wschodniego zapisywał. Zorientowałam się też, że poddaję się tej  sytuacji, siedzę pochylona do przodu i spoglądam w podłogę i już nie wiem czy dlatego, że Schulz, czy dlatego, że front wschodni. Szukałam od z górą czterdziestu minut oczu czarnoksiężnika.
Wiedziałam, że kiedy spojrzę mu w oczy to rozszyfruję to i owo i będę wiedziała, czy alianci są  tuż tuż czy  lepiej wiać, bo w lodówce ukryty jest zasuszony nietoperz, a pyłek uzyskany z jego noska... uzdrowi Filipa.... Ale człowiek nie miał oczu. Wiedząc, że ważą się nasze losy, zwłaszcza waży się los mojego dziecka, a Bóg jeden wie jakie zaklęcia zostały już za formułą wyczytaną z podłogi wypowiedziane, postanowiłam pokonać telegrafistę bronią ostatnią, zmieniłam tembr głosu, przybliżyłam się do radiostacji i udając porozumienie rżnęłam kretynkę zasypując go pytaniami typu "Naaaprawdęęę? No co Pan powie?" Nie zadziałało. Kiedy zbliżył się punkt kulminacyjny tego wieczoru, szczyt mogłabym powiedzieć tych męsko-damskich igraszek na oczach dziecka rodzonego mojego, na wszelki wypadek sprawdziłam czy mam w torebce telefon i czy bez trudu wybiorę 112 nie patrząc na klawiaturę. W lodówce musiało być więcej nietoperzy, a kto wie czy i nie żab i śliny kruka. Aż strach pomyśleć co się kryło za jej niepozornymi drzwiczkami, bo oto Filip usłyszał, że uzdrowiony zostanie różwnież - wszak to nie była istota tej wizyty - z cukrzycy. "Może się uda całkiem wyeliminować insulinę". Pomyślałam "wiejmy, synku!". Kiedy znaleźliśmy się za drzwiami gabinetu, ale nadal w cynamonowej poczekalni nabrałam odwagi - ulica była już na wyciągnięcie ręki - i właśnie ta ręka, moja ręka powędrowała w jego stronę na pożegnanie. Albo nie zna tego zwyczaju, może nietoperze tego nie potrzebują, a i za okupacji etykieta też przezcież nie była priorytetowa, albo dłonie miał umoczone w tajemnej jakiejś miksturze i ani myślał mnie naznaczać już poza czarną komnatą (mikstura mogła być na wagę złota). Wyszliśmy na ciemną ulicę. Filip mówi, że jakoś źle się czuje. A cukier ma doskonały... "Zła data urodzenia..." Zacytowałam czarnoksiężnika... W duchu sobie zacytowałam, bo dziecko gotowe pomyśleć, że matka oszalała...
P.S. Umówiłam kolejną wizytę na za tydzień. Tak trzeba, podobno czarów nie wolno przerywać, bo dużo złego przyniosą przerwane. Umówiłam, bo bałam się nie umówić. Nigdy więcej tam nie pójdę. Pieniądze odżałujemy... A jest co odżałowywać...